W czwartek do momentu rozpoczęcia Euro 2012 zostanie dokładnie rok. Kibice pewnie nie mogą się doczekać, ale z perspektywy budowy obiecanej infrastruktury, czasu jest już bardzo niewiele. Z tego m.in. powodu jesteśmy codziennie świadkami doniesień o sytuacji na „chińskim odcinku” autostrady A2. Oliwy do ognia dolał też raport NIK, gromiący rząd za opóźnienia, przesunięcia oraz rezygnację z części pierwotnych zamierzeń. Czy jednak rzeczywiście należy przyspieszać inwestycje jak tylko się da, czy może opóźnienia mają również swoje dobre strony?
W Polsce ludziom często wydaje się, że jeżeli nie dokonamy czegoś na drodze ogólnonarodowego zrywu, to nigdy nie osiągniemy upragnionego celu. Choć marazm w budowie i modernizacji sieci transportowych w pierwszych piętnastu latach transformacji rzeczywiście był trudny do przezwyciężenia i jakiś impuls chyba był tu potrzebny, budowanie tak, żeby koniecznie zdążyć do 2012 roku ma bardzo wiele wad. Nie chodzi przy tym o techniczne niedociągnięcia związane z pośpiechem czy naginaniem wymagań bezpieczeństwa byle tylko zmieścić się w terminie. Najważniejsze koszty przyspieszonej modernizacji infrastruktury mają charakter ściśle ekonomiczny.
Przede wszystkim budowa wszystkiego od razu grozi nam tym, że wybudujemy za dużo. Oczywiście z perspektywy rozwiniętych krajów Europy Zachodniej sieć autostrad łącząca główne miasta, szybka kolej oraz międzynarodowe lotniska z prawdziwego zdarzenia w pobliżu większych aglomeracji to standard. Nie znaczy to jednak, że w znacznie biedniejszym kraju, jakim ciągle pozostaje Polska, to wszystko jest bardziej potrzebne niż tysiące drobnych inwestycji prywatnych, które z konieczności wypierane są przez projekty realizowane przez państwo.
Gdyby infrastruktura była rozbudowywana bardziej stopniowo, moglibyśmy lepiej przekonać się o autentycznych potrzebach. Czy na przykład niezbędne jest 30 mld zł na inwestycje w koleje (cały czas państwowe i źle zarządzane), kiedy jednocześnie wydajemy 50 mld zł na drogi i 3 mld zł na lotniska? W Stanach Zjednoczonych na przykład nie ma w ogóle szybkiej kolei podobnej do japońskiej czy zachodnioeuropejskiej – znakomicie rozwinięte połączenia lotnicze i drogowe w zupełności amerykanom wystarczają.
Innym problemem, wiążącym się ze „skokiem cywilizacyjnym” w infrastrukturze jest wygenerowanie boomu budowlanego, który przynosi negatywne skutki zarówno w trakcie swojego trwania, jak i po jego zakończeniu. Z jednej strony bowiem realizacja wszystkich projektów naraz jest droższa, ponieważ wymaga przesunięcia mocy produkcyjnych z innych gałęzi gospodarki, z drugiej strony po zakończeniu boomu wiele firm czeka perspektywa likwidacji. W jej obliczu mogą zacząć zwalniać pracowników lub lobować na rzecz przedłużenia finansowanego przez państwo boomu, przekonując władze do coraz mniej potrzebnych inwestycji.
Szybką modernizacją infrastruktury mogą być zagrożone także finanse publiczne. Na organizację olimpiady w Atenach w 2004 roku Grecja wydała 4 proc. swojego PKB, co miało pewien udział w faktycznym bankructwie tego kraju sześć lat później. Utrzymanie wybudowanych wtedy obiektów sportowych do dziś kosztuje Greków 100 mln dolarów rocznie. Ateny na pewno są dumne z wybudowanych z okazji Olimpiady najnowszej generacji linii tramwajowych, systemu metra, nowoczesnego lotniska oraz obwodnicy miasta. Czy jednak rzeczywiście wszystkie te inwestycje były niezbędne w stolicy kraju, którego zadłużenie już wtedy sięgało 100 proc. PKB?
Nasz kraj nie ma wprawdzie takiego problemu z zadłużeniem, jak Grecy, jednak na organizację Euro przeznaczymy prawie 6 proc. zeszłorocznego PKB, czyli o dwa punkty procentowe więcej niż mieszkańcy Hellady. Czy nie lepiej w takiej sytuacji spojrzeć w stronę anglosaskiego modelu organizowania imprez sportowych? Olimpiady w Los Angeles (1932 i 1984) oraz w Atlancie (1996) to jedyne w najnowszej historii, które na siebie zarobiły. Igrzyska w Londynie raczej dochodowe nie będą, jednak koszty ich organizacji zamkną się w 1 proc. PKB, między innymi dzięki nowoczesnym rozwiązaniom takim jak jednorazowego użytku stadion na 80 tys. widzów, którego elementy posłużą później do budowy innych obiektów. My zaś zdecydowaliśmy na wybudowanie w Warszawie dwóch wielkich stadiony naprzeciwko siebie, których nikt po Euro oczywiście rozbierać nie zamierza. Nawet jeżeli damy radę na czas ukończyć i ten drugi, to czy możemy być pewni, że wydaliśmy pieniądze podatników najlepiej, jak się dało?
Maciej Bitner
Główny Ekonomista Wealth Solutions