Pomimo nobilitującej etykietki „królowej nauk” matematyka od lat przeżywa kryzys zaufania. Samo wypowiedzenie tej nazwy wywołuje u niemałego odsetka społeczeństwa konfuzję lub niechęć. Dziedzina powszechnie jawi się jako niezrozumiała czy wręcz bezużyteczna. Tymczasem materialne straty z matematycznego analfabetyzmu powstają niemal na każdym kroku i kumulują się w grube miliardy.
Pieniądze traci nie tylko szeregowy obywatel wyobcowany ze świata liczb, ale cała gospodarka, cierpiąca na chroniczny niedobór absolwentów nauk ścisłych. Bycie matematykiem dziś nie jest trendy. Zasadnicza większość tytułuje się humanistami, przy czym ile jest w tym faktycznego, kompetentnego humanizmu to już całkowicie odmienna sprawa na miarę filmowych dywagacji o zawartości cukru w cukrze. Rosnące współczynniki scholaryzacji ładnie wyglądają na graficznych prezentacjach, wywołując poczucie dumy z dokonanego postępu. Jednakże gospodarka jako taka czerpie z tego nikłe korzyści, ba ponosi wymierne straty.
Strukturalne niedopasowanie zdobywanych profili wykształcenia do ścieżki gospodarczego rozwoju (znaczna liczebna nadwyżka „humanistów” nad „ścisłowcami”) w połączeniu z drugo- bądź trzecioligową jakością studiów na wielu prywatnych szkółkach „wyższych” li tylko z nazwy stanowi kluczowy hamulec w postępie, ograniczając innowacyjność. Z kolei czołowe ośrodki naukowe nie są w stanie zaoferować wystarczającej podaży absolwentów, by pokryć zapotrzebowanie gospodarki na matematyków, fizyków czy programistów.
Zaniedbania sięgają wczesnego dzieciństwa
Pochylając się nad diagnozą obecnego stanu rzeczy warto zejść do fundamentów, czyli szkoły podstawowej i gimnazjum. Pomimo postępującej informatyzacji (coraz liczniejsze pracownie komputerowe), rozwijającej się współpracy z zagranicznymi ośrodkami (wymiany uczniów), w matematyce czas się wręcz zatrzymał. Jak nie było tak nadal nie ma szerokiego gremium nauczycieli matematyki, którzy stylem prowadzenia zajęć potrafiliby zafascynować uczniów. W systemie zalegają setki belfrów skrytych pod przedemerytalnym płaszczem, którym obce jest nie tylko podnoszenie swoich kwalifikacji, ale pedagogiczna innowacja zmierzająca do uatrakcyjnienia lekcji. Jednocześnie wśród kadry nauczycielskiej nie ma zastępowalności pokoleń, gdyż za głodowe 1-1,5 tys. miesięcznie nikt o zdrowych zmysłach nie będzie się spalał dla samej idei.
W sposobie prowadzenia lekcji brakuje błysku kreatywności. Nie ma woli ukazania konkretnych sytuacji życiowych, w których teoria znajduje praktyczne zastosowanie. Suche operacje na ułamkach, bądź kładzenie nadmiernego ciężaru na wkuwanie definicji odstręcza uczniów od przedmiotu już w dość wczesnej fazie nauki. Najbardziej rażące zaniedbanie to brak uwrażliwienia młodocianych na doniosłą rolę matematyki w rachunku ekonomicznym niezbędnym w dorosłej egzystencji. Całe zastępy nowych pokoleń chcąc-nie chcąc wkuwają np. szczegółowy cykl trawienia tłuszczów czy drzewo genealogiczne bohaterów mitologii greckiej, a nie mają bladego pojęcia o oprocentowaniu prostym bądź złożonym. Nikt poza być może garstką światłych nauczycieli z faktyczną pasją nie pokazuje, jak liczyć raty kapitałowe, jak uwzględniać wartość pieniądza w czasie, ani czym jest roczna stopa oprocentowania kredytu. Można by także w interesujący sposób przybliżyć uczniom kwestie ryzyka walutowego i to bez wgłębiania się w gąszcz teoretycznych regułek (poza niezbędnym minimum).
Marginalizacji matematyki dokonuje sam system edukacyjny, w którym to jakiś czas temu pewna pani minister nieodpowiedzialnie zniosła obowiązkową maturę z tego przedmiotu. W ten sposób dano uczniom podświadomy przekaz: matematyka to abstrakcyjne i zbędne peryferie wykształcenia, nie warto sobie nią zawracać głowy. Nie negując istnienia uczniów bardzo zdolnych oraz wszechstronnych, ogólnie hoduje się całe szeregi niby-humanistycznych analfabetów matematycznych. Ten socjologiczno-edukacyjny problem mogłyby rozwiązać wyłącznie gruntowne przemiany systemu kształcenia, w których należałoby większy akcent położyć właśnie na nauki ścisłe – adekwatnie do ich roli w życiu i gospodarce (obecnie zaniżanej). Matura z matematyki w zakresie podstawowym powinna być obowiązkowa, przy czym program jej nauczania musiałby przejść dostosowanie, zwłaszcza w kierunku uwypuklenia zagadnień praktycznych.
Młody człowiek mający wieloletnią traumę bądź awersję do matematyki zaistniałą z wymienionych wyżej powodów, dostaje się na studia i przeżywa matematyczny koszmar w jeszcze boleśniejszej wersji. Braki w wiedzy kumulują się, programy nauki przedmiotów ścisłych traktowane są – zwłaszcza w wielu szkołach niepublicznych – po macoszemu. Skutek jest taki, że ich mury opuszczają setki inżynierów bądź magistrów (swoją drogą tytuły te podlegają ostatnio silnej jakościowej erozji) mających być kadrą menedżerską w biznesie. Tymczasem nadal są oni w większości matematycznie goli, bez znajomości pojęcia mediany, całki oznaczonej, średniej kroczącej i wielu innych praktycznych elementów, nie wyłączając podstaw rachunku prawdopodobieństwa oraz matematyki finansowej. W społeczeństwie ktokolwiek wykazujący matematyczną elokwencję jest traktowany jak dziwak lub w najlepszym razie otrzymuje westchnienie podziwu i niezrozumienia.
Edukacyjna machina wydrenowana z nauk ścisłych kręci się dalej, a niedobór takich absolwentów w gospodarce powiększa się również w Europie Zachodniej. Kilka poruszonych poniżej aspektów egzystencji pokazuje zgubne skutki ignorancji matematycznej. W ogólnym rozrachunku przekłada się to na gigantyczne straty, a wygranymi są tutaj co najwyżej manipulanci z socjotechnicznym zmysłem oraz zwykli naciągacze ustrojeni w piórka biznesmenów. Mimo wszystko trzeba tej wygrywającej grupie oddać matematyczną przewagę nad stadem golonych owieczek.
Bąbel spekulacyjny w nieruchomościach i hipoteczne harakiri
Bezprecedensową beztroskę w postaci kompletnego nieliczenia się z kosztami wykazano w ostatnich latach, gdy dynamicznie pęczniała bańka na rynku nieruchomości (nie tylko w Polsce zresztą). Tysiące rodzin poddały się stadnemu wzorcowi myślenia, według którego należało kupić lokal choćby za trzykrotność jego godziwej wartości, wspomagając się kredytem hipotecznym zaciągniętym na pół życia. I to „najlepiej” denominowanym w rekordowo tanim franku szwajcarskim, za namową sztabu tak zwanych doradców, którzy nie wiadomo czy byli aż tak niekompetentni, czy też aż tak przebiegli, że wieścili wieczne umocnienie złotego. Kompletnie zawiódł matematyczny i ekonomiczny zmysł, który uśpił czujność wskutek biernej akceptacji narzucanej wizji nieodwracalności trendów rynkowych panujących przez kilka wcześniejszych lat.
Najmniej ważna w tym całym szaleństwie była właśnie cena, która niepostrzeżenie stała się horrendalna, byle tylko dostać mieszkanie po walce na łokcie w komitecie kolejkowym. W rezultacie metr kwadratowy mieszkania u szczytu boomu w 2007 r. na terenie większości dzielnic Warszawy czy Krakowa przebił 5 tysięcy franków. Płacenie stawek sięgających kwartalnej pensji za ów metr podbiło sumaryczną kwotę kredytu, a więc też wysokość rat płaconych nawet przez 30 lat. Można szacować, że wychylenie cen od poziomu równowagi rozpoczęło się już pod koniec 2004 r., przybierając kolosalne rozmiary w latach 2006-2008. Dopiero od półtora roku trwa powrót do cenowej normalności, który jest może na półmetku.
Trudno oszacować skalę przewartościowania mieszkań w tym okresie, tak samo jak bardzo ciężko przybliżyć straty klientów indywidualnych wynikłe z bezmyślnego przepłacenia. Mimo to, posiłkując się oficjalnymi danymi Związku Banków Polskich można pokazać o jak gigantyczne sumy chodzi. W latach kulminacji bąbla, czyli 2006-2007 udzielono łącznie 600 tys. kredytów hipotecznych na kwotę ok. 100 mld zł. Optymistycznie załóżmy, że wszystkie one zostały udzielone na 100 proc. wartości mieszkania. Ponadto równie ostrożnie przyjmijmy przewartościowanie lokali o 25 proc. w skali całego kraju (w Warszawie lekko licząc jest to nadal ponad 2000 zł na 1 m kw.). Daje to przepłacone 20 miliardów złotych w ciągu zaledwie 2 wspomnianych lat, a w ubr. nadal panowała drożyzna i pomimo letniej zapaści akcji kredytowej w dalszym ciągu naiwnie nadpłacono za lokale kolejnych kilka miliardów. Otrzymujemy kosmiczny rachunek strat rzędu 25 mld zł względem sytuacji, w której zamiast zaistniałego bąbla wzrosty byłyby zdrowe, tzn. porównywalne lub minimalnie wyższe niż stopa inflacji. To samo dotyczy bańki zaistniałej synchronicznie na parkiecie giełdowym. Tłum dotknięty matematyczno-ekonomicznym analfabetyzmem zadeptał się sam, a wynikłe straty będą pokrywać przyszłe pokolenia.
Inwazja chwilówek i spirala długu
W atmosferze zaostrzonych rygorów przyznawania kredytu dużo więcej osób niż jeszcze 1-2 lata temu odchodzi z okienka bankowego odprawionych z niczym. Wymagania co do zabezpieczeń wzrosły, a roczna stopa kredytu uporczywie tkwi powyżej 20 proc. Konsumenci przyparci nierzadko do ściany szukają zbawienia w segmencie nieregulowanym, pozabankowym, który oplata swoimi mackami coraz mniejsze miejscowości, oferując „tanie chwilówki” bądź „atrakcyjne” pożyczki gotówkowe bez poręczycieli. Nieregulowana samowolka pozwala skutecznie mamić rzekomo niskimi ratami, przerzucając lwią część faktycznego oprocentowania pożyczki na prowizje za łaskawe jej przyznanie. W rezultacie koszt długu wyrażony w skali rocznej może przekroczyć… 100 procent, a w nagłośnionym niedawno skrajnym przypadku było to 612 proc.!
Lichwa przebrana w zwodnicze szaty szczęścia w postaci realizacji życiowych marzeń to ostatnie ogniwo w pętli zadłużenia. W razie jakiejkolwiek zwłoki ze spłatą dalej jest już tylko bezlitosna windykacja odzierająca ze wszelkich złudzeń i miraży dobrobytu. Biorąc przykładowo 500 zł na rok z comiesięcznymi spłatami z dołu w ratach po 50 zł, płacimy roczną stopę 40 proc., a do tego należy doliczyć wspomniane dodatkowe koszty i opłaty – oprocentowanie to może się więc podwoić.
Hazard
Gry losowe. Temat od zawsze podnoszący adrenalinę za sprawą wizji zbicia fortuny i ustawienia się na całe życie, wykładając zaledwie kilka złotych. Nie mówi się głośno, że systemy hazardowe są tak skonstruowane, by to właśnie oferujący te rozrywki statystycznie notował coraz większe góry zysków. Zwykła „trójka” w Dużym Lotku ma szansę wystąpienia jak 1 do 57, a więc aby wygrać z tego tytułu 20 zł trzeba przeciętnie wysłać kupony za 115 zł. „Czwórka” płacąca przy sprzyjających wiatrach i kumulacji kilkaset zł ma mniej niż promilowe szanse zaistnienia, „piątka” dająca z grubsza 2-3 miesięczne pensje wymaga średnio wysłania 54 tys. kuponów za równowartość niezłej dwuletniej wypłaty, a upragnione magiczne sześć trafnych liczb zdarza się z prawdopodobieństwem 1 do 14 mln. Nie lepsze proporcje czają się w pokrewnych grach losowych oraz wszelakich loteriach-zdrapkach.
Liberalne przepisy podatkowe z jednej strony i rozbudzone nadzieje na łut szczęścia w dobie kryzysu z drugiej inspirują boom w segmencie automatów do tzw. niskich wygranych. Wielobarwne, migające wzorki oraz wizja pomnożenia kapitału przyciąga coraz szersze rzesze desperatów odpornych na matematyczny elementarz. Maszyny te są de facto elektronicznymi kombajnami najeżonymi oprogramowaniem z takimi algorytmami, które z samej swojej konstrukcji dopuszczają znikome prawdopodobieństwo wygranej, nie mówiąc już o całym paśmie sukcesów. Banknoty są pożerane przez automaty instalowane w coraz rozliczniejszych budach stawianych naprędce w sąsiedztwie większych skupisk ludności. Tymczasem „opiekunowie” tych maszyn kasują zyski w dziesiątkach tysięcy miesięcznie, dorabiając się na naiwności mas notujących z tego tytułu rosnące straty, również emocjonalne (uzależnienie, rozpad rodzin, frustracja). Ujemna przepaść między sporadycznymi wygranymi, a wpłacanymi stawkami z każdym dniem rośnie o dobre kilka milionów złotych.
Rzeczy przyziemne: zakupy, prowizje, opłaty
Towary na półkach sklepowych miewają cudowny dar drożenia w drodze do kasy, czasem nawet o kilkadziesiąt procent. Z takiego przekłamania można całkiem dobrze wyżyć, nabijając wyższą cenę, a szanse zdemaskowania manipulacji są znikome. Są minimalne właśnie dlatego, że ledwie garstka społeczeństwa potrafi w pamięci zsumować ceny zaledwie 3-4 produktów, nie mówiąc o zadaniu sobie trudu zsumowania na kalkulatorze cen zawartości wózka dużych weekendowych zakupów.
Druga ważka kwestia to niewytłumaczalny racjonalnie geniusz słowa „promocja”, pod którym często przemycane są gigantyczne marże. Jeśli rzekomy rabat sięga np. 50 proc., to daje to wyobrażenie, jak wielki narzut był stosowany przed obniżką. Promocje o wątpliwej wiarygodności uskuteczniane są masowo przez wielkopowierzchniowe galerie, które setkami sklepów łowią w swoje sidła nowe zastępy matematycznie nieświadomych „zakupoholików”. Produkowane w Chinach tandetne zabawki czy ubrania sprzedawane są po cenach wielokrotnie wyższych wskutek horrendalnych narzutów. Klienci detaliczni przepłacają hurtowo, coraz częściej finansując zakupy przewartościowanych produktów za pomocą pożyczek gotówkowych, co ostatecznie tylko lewaruje ich straty i rujnuje status materialny.
Dajemy się również solidnie doić instytucjom finansowym, które traktując nas jak gotówkowe mięso armatnie serwują prowizje i opłaty na poziomie uwłaczającym standardom europejskim. Nieświadomość drożyzny nie prowokuje to wywierania presji na banki, by te swoje opłaty obniżyły, ba: wetując sobie kryzys koszty te są jeszcze bardziej śrubowane. Osobną kwestią są chybione systemowe rozwiązania, wedle których miernie zarządzające pieniędzmi przyszłych emerytów OFE solidnie uwłaszczyły się na procederze niepomnażania zgromadzonych składek. Wszelkie koszty pochłonęły już niemal 10 mld zł i mogłyby być znacznie niższe, gdyby świadomość ekonomiczna wzięła górę nad tendencyjnością regulacji. Gigantyczne słupki strat piętrzą się więc z każdej strony.
Krótkie podsumowanie
Można by jeszcze wymienić dalsze newralgiczne miejsca wycieku naszych pieniędzy wskutek panoszącego się matematycznego analfabetyzmu: począwszy od lichwiarskich widełek kupna/sprzedaży w rozliczaniu walutowych kredytów hipotecznych, poprzez nieliczenie się z kosztami generowanymi przez paliwożerne i zdezelowane wraki jeżdżące po naszych ulicach, skończywszy na braku matematycznego uświadamiania swoich pociech przez rodziców w trakcie wychowywania, niezależnie od szkolnej kulejącej edukacji.
Każdy rok dalszej, zarówno systemowej jak i społecznej negacji roli matematyki w naszym życiu wystawiać będzie nam wszystkim coraz wyższe rachunki. Pokrętnie szukając oszczędności tam gdzie ich nie ma, lekką ręką bez umiejętności kalkulacji naiwnie tracimy dużo większe sumy. Uświadomienie sobie zarówno przez elity, jak i zwykłych obywateli, że bez podstawowej matematycznej ogłady w życiu daleko się nie zajdzie tak samo jak bez znajomości ojczystego języka, powinno urosnąć do rangi priorytetu nie cierpiącego dalszej zwłoki.
Bartosz Stawiarski
Wealth Solutions