Kurs Tesla Motors bije rekordy, a spółka jest niewątpliwie inwestycyjnym przebojem numer jeden na giełdzie Nasdaq. Czy nadzieje pokładane w cudownym dziecku Elona Muska nie są czasem przesadzone?
Początkową ekscytację tzw. zielonymi spółkami inwestorzy dawno już mają za sobą. Wytwórcy ekologicznej energii przynieśli w ostatnich latach głównie straty, które w przypadku producentów paneli słonecznych sięgnęły nawet 90%. Podobny los spotkał powstałe jak grzyby po deszczu na początku urzędowania Obamy, spółki produkujące samochody elektryczne. Głośne było ostatnio bankructwo firmy Better Place, z upadłością oswaja się także Fisker Automotive. Miliony dolarów, które wyłożył amerykański podatnik na pożyczki dla tych firm oraz na dotacje do zakupów elektrycznych samochodów zostaną bezpowrotnie stracone.
Na tym dość bladym tle błyszczy oślepiającym blaskiem jedna gwiazda. Jest to założona dziesięć lat temu przez miliardera Elona Muska Tesla Motors. Kurs akcji spółki od początku roku wzrósł już ponad trzykrotnie, a wartość akcji firmy, która wyprodukowała w całej swojej historii nie więcej niż 10 tys. pojazdów przekracza 10 miliardów dolarów. To więcej niż kapitalizacja takiego giganta jak Fiat, tyle samo co Mazda i niewiele mniej niż Porsche czy Renault. Skąd ten niespodziewany sukces kalifornijskiego producenta samochodów elektrycznych i czy jego przyszłość może być tak różowa jak widzą to obecnie inwestorzy?
Tesla Potrafi inaczej
Do tej pory sprzedaż samochodów elektrycznych na świecie nie szła zbyt dobrze. Najnowsze produkty Nissana i General Motors, czyli Leaf i Volt sprzedawały się zaledwie w kilku tysiącach egzemplarzy na kwartał. Sergio Marchione, prezes Fiata, powiedział zaś niedawno, że do każdego modelu Fiata 500 o napędzie elektrycznym dokłada 10 tys. dolarów. Wymienione pojazdy łączą jednak niestety dwie cechy: wątpliwą jakość oraz wysoką cenę. Nic więc dziwnego, że kupują je tylko zapaleńcy. Dlaczego samochody produkowane przez Teslę miałyby być lepsze?
Jak na razie udało im się pozbyć jednej z wymienionych wad. W zamian za jeszcze wyższą cenę samochody produkowane przez koncern Muska niemal uwolniły się od problemów typowych dla samochodów elektrycznych. Za 87 tys. dolarów możemy nabyć pojazd o zasięgu sięgającym 500 km, który przyspiesza od 0 do 100 km/h w 4,2 sekundy. Jest oprócz tego naszpikowany najnowszą technologią, taką jak granie piosenek na życzenie czy kontrola wszystkich funkcji z poziomu 17 calowego ekranu, służącego jednocześnie jako nawigacja. Ponadto, gdy zabraknie nam prądu możemy naładować Teslę S na jednej ze stacji superchargerów, która pozwala przywrócić pełnię mocy baterii już po godzinie. Co ciekawe jest to bezpłatne. Prąd wytwarzany jest przy wykorzystaniu energii słonecznej, którą dostarcza Solar City – drugie dziecko ze stajni Muska.
Geniusz kalifornijskiego przedsiębiorcy polega na tym, że podszedł do zagadnienia samochodu elektrycznego zupełnie od innej strony niż obecne na rynku od lat firmy samochodowe. Inżynierom od dawna wiadomo, że samochód elektryczny jest 2-3 razy bardziej wydajny niż pojazd napędzany silnikiem spalinowym. Wynika to ze znacznie wyższej sprawności silników elektrycznych, które nadrabiają z nadwyżką koszty pozyskania i przesyłu energii elektrycznej. Z tego powodu próbowano produkować samochody elektryczne w taki sposób, by wydobyć na jaw ich główną zaletę, jaką jest niski koszt użytkowania. Podkreślano więc, że koszt przejechania jednego kilometra Nissanem Leaf jest dwa razy niższy nawet od znanego z oszczędności Priusa. Co z tego jednak, skoro pieniądze, które trzeba wydać na baterie potrzebne do zasilania silnika elektrycznego w „ekonomicznym” Nissanie są tak duże, że nie ma szans na żadne oszczędności. Jedna kilowatogodzina pojemności baterii oznacza bowiem wydatek rzędu 400-500 dolarów, a Leaf dysponuje pojemnością 24 kwh. Łączny wydatek na baterie to zatem ok. 10 tys. dolarów.
Taniej nie znaczy lepiej
Produkowanie mało spektakularnych i przy tym niezbyt tanich samochodów nie było dobrym pomysłem. Elektryczny samochód nie jest i przy obecnych cenach baterii oraz niewielkiej skali produkcji nie będzie rozwiązaniem optymalnym ekonomicznie. Elon Musk zrozumiał, że stawiając na tę kartę nie podbije rynku. Postanowił zatem pójść w odwrotnym kierunku i tak samochody produkowane przez Teslę mają jeszcze większe baterie na pokładzie. Ich koszt to ok. 30-40 tys. dolarów, ale dzięki temu rozwiązano problem niskiego zasięgu, który dotąd praktycznie wykluczał jazdę poza miastem. W segmencie premium zaś cena nie gra aż tak dużej roli. Porsche Panamera, czterodrzwiowy sedan, którego tylko najdroższe modele dorównują osiągą Tesli S kosztuje więcej niż flagowy produkt Tesla Motors. Niemiecki koncern sprzedał w zeszłym roku 141 tys. samochodów, co pokazuje rozmiar rynku na luksusowe pojazdy o sportowym zacięciu.
Na tym polega właśnie plan Muska: zdobyć przebojem jak największą część rynku premium i w ten sposób udoskonalić technologię oraz zgromadzić kapitał na ekspansję na inne segmenty rynku samochodowego. Po sportowym kabriolecie Tesla Roadster i czterodrzwiowym Modelu S ma przyjść czas na tak zwany model trzeciej generacji charakteryzujący się większą dostępnością cenową. Nim jednak to nastąpi firma musi pokonać na tej drodze wiele przeszkód. Pomijając wspomnianą już kwestię baterii, cały czas jest problem z brakiem infrastruktury do ładowania pojazdów elektrycznych. Superchargery są bardzo drogie, a zwykłe ładowanie zajmuje sporo czasu, a więc i sporą powierzchnię, jeżeli rozważymy zasilanie wielu samochodów. Wciąż też niezbadane są implikacje, jakie dla sieci energetycznych miałoby masowe ładowanie samochodów, szczególnie gdy nie miałoby to miejsca w nocy.
Konkurencja nie śpi
Nie wiadomo też, co zrobi konkurencja, która wprawdzie na razie jest w tyle, ale przecież nie zasypuje gruszek w popiele. Największe koncerny motoryzacyjne także wydają setki milionów dolarów na badania nad samochodami elektrycznymi, a w segmencie tanich samochodów miejskich mogą okazać się bardziej konkurencyjne od kalifornijskiego debiutanta. Wszystkie te czynniki skłaniają mnie do tego, by nie zachęcać do kupowania akcji Tesli przy obecnych cenach. Wartość spółki przekracza 60 razy wartość księgową, co pokazuje jak dużą część kapitalizacji rynkowej tworzą nadzieje na przyszłość. Głębsza korekta może być jednak okazją do zakupu akcji firmy, określanej już przez niektórych mianem Apple motoryzacji.