Tesla Motors z egzotycznego start-upa w ciągu roku stała się najgorętszą spółką giełdy NASDAQ. Pod względem innowacyjności śmiało porównuje się ją z Apple, zwłaszcza że prezes i założyciel Tesli, Elon Musk, marketingowym geniuszem przypomina Steve’a Jobsa.
O Tesli pisałem już dwukrotnie w tekstach Tesla – brama do nowej motoryzacji oraz Przewodnik po elektrycznym samochodzie. Od tego czasu niewiele się zmieniło poza tym, że kurs akcji światowego lidera w produkcji samochodów elektrycznych ponownie się podwoił. Nasuwa się więc pytanie, dlaczego inwestorzy z niesłabnącym entuzjazmem kupują walory spółki, których wartość w ciągu roku wzrosła już sześciokrotnie z nieco poniżej 30 dolarów we wrześniu 2012 r. do ponad 180 dolarów obecnie. Czy można zaryzykować tezę, że na akcjach Tesli urosła spekulacyjna bańka? A może bezprecedensowa rewolucja technologiczna usprawiedliwia każdą cenę?
Nim zaczniemy słuchać sceptyków, do grona których dołączył niedawno światowy „guru” wyceny Aswath Damodaran, warto przypomnieć krótko, co mają do powiedzenie zwolennicy kupowania akcji giganta motoryzacyjnego z krzemowej doliny. Dlaczego zatem przyszłość motoryzacji miałaby należeć do samochodów elektrycznych?
Potęga elektrycznego samochodu
Przede wszystkim dzięki większej efektywności napęd elektryczny jest około 2-3 razy tańszy w eksploatacji od najoszczędniejszego napędu spalinowego. Ponadto dzięki innej konstrukcji (brak biegów, stały moment obrotowy) pojazdy napędzane silnikami elektrycznymi mają lepsze osiągi – Tesla S w wersji Performance przyspiesza od 0 do 100 km/h w 4,5 sekundy. Dodatkowo można się spodziewać, że dzięki prostszej konstrukcji napędu samochody elektryczne będą bardziej żywotne i mniej awaryjne niż ich spalinowe odpowiedniki. Nie bez znaczenia jest także zerowa emisja CO2 przez sam pojazd, choć prawdą jest, że dwutlenek węgla powstaje przeważnie przy produkcji energii elektrycznej. Powyższe walory były ekspertom znane od dawna. Jednak to, co uczyniło Teslą gwiazdą światowej motoryzacji, było rozwiązanie kluczowych problemów, które dotąd stały na drodze do rozwoju samochodu elektrycznego.
Przede wszystkim, po części za sprawą inżynierów Tesli, ale także dzięki postępowi zainicjowanemu przez smartfony i tablety, udało się rozwiązać problem z zasięgiem. Na pełnej baterii Tesla S jest w stanie przejechać ponad 400 km. Jest to zupełnie wystarczająca odległość, wyłączywszy dalekie podróże. Dla miłośników tych ostatnich Tesla rozpostarła na terenie USA sieć tzw. superchargerów, które są w stanie naładować baterie samochodu w ciągu niecałej godziny, czyli w czasie, gdy na przykład kierowca je obiad. Choć nowoczesne baterie nie są już tak ciężkie jak kiedyś i znacznie poprawiła się ich żywotność (Tesla daje gwarancję na 10 lat) problemem nadal jest cena, która stanowi prawie połowę wartości elektrycznego samochodu. Baterie są jednak coraz tańsze, a branża prognozuje dalszy spadek cen w kolejnych latach. Obok zalet Tesli S właściwych samochodowi elektrycznemu nie sposób nie wspomnieć o innych walorach takich jak elegancka stylistyka czy ciekawe gadżety na pokładzie, jak choćby muzyka na żądanie oraz kamery dookoła pojazdu zamiast lusterek.
To wszystko sprawia, że klienci Tesli muszą czekać w kolejce, gdyż na samochód trzeba się zapisywać z wielomiesięcznym wyprzedzeniem. Firma, mimo wysokiej ceny (wersja podstawowa to koszt 69 tys. dolarów) nie narzeka na brak zamówień, a produkcja lawinowo rośnie, choć w tym roku nie będzie wiele większa niż 20 tys. sztuk. W kolejnych latach planowane są nowe modele, w tym za dwa-trzy lata uruchomienie produkcji samochodu elektrycznego klasy średniej. Pod względem technologicznym konkurencja jest daleko w tyle, wiele wskazuje więc, że Tesla ma szanse wypłynąć na szerokie wody wartego ponad bilion dolarów światowego rynku motoryzacyjnego.
Czy cena się nie liczy?
Wszystkie wymienione argumenty są całkiem przekonujące, żaden z nich jednak nie odwołuje się ani do ceny akcji, ani do twardych danych ze spółki. Wiadomo oczywiście, że dotychczasowe wyniki są znacznie poniżej potencjału Tesli. Sprzedaż za minione 12 miesięcy przyniosła przychody na poziomie 1,3 mld dolarów, podczas gdy inne koncerny samochodowe sprzedają auta warte rocznie kilkadziesiąt lub nawet kilkaset miliardów dolarów. Analitycy zadają sobie w związku z tym dwa pytania. Po pierwsze, jak dużo pojazdów będzie sprzedawać Tesla, gdy osiągnie w końcu dojrzałość? Po drugie, jaką marżę uda się jej uzyskać przy takiej sprzedaży.
Damodaran na swoim blogu przeprowadził proste obliczenia, zakładając dość optymistyczny scenariusz. Prognozuje on, że za 10 lat Tesla będzie sprzedawała samochody o takiej łącznej wartości jaką uzyskuje dziś Audi przy marży zysku na poziomie nieco wyższym niż Porsche. Taka spółka powinna być warta dziś około 8 miliardów dolarów. Tymczasem obecna wartość rynkowa Tesli to ponad 22 miliardy, a więc prawie trzy razy więcej. Tesla jest już cenniejsza nie tylko od Audi, ale także od Fiata, który sprzedaje (wraz z posiadanym przez siebie Chryslerem) samochody za ponad 100 miliardów dolarów rocznie. Wygląda więc na to, że albo inwestorzy po prostu oszaleli na punkcie Tesli, albo są jeszcze jakieś inne argumenty, które każą im kupować akcje kalifornijskiej firmy.
Inwestorzy oszaleli?
Ponieważ tradycyjna wycena fundamentalna nie daje wyniku, który by leżał nawet w pobliżu dzisiejszej wartości kursu, entuzjaści Tesli wysuwają inne argumenty. Mówi się więc, że prawdziwy potencjał spółki nie leży w produkcji samochodów elektrycznych lecz w czymś innym. Mogłoby to być na przykład opanowanie sieci dostaw części (silników i baterii) czy też zmonopolizowanie „stacji benzynowych” dla samochodów elektrycznych, czyli superchargerów. I tu jednak trudno z góry zakładać, że konkurencja nie będzie w ogóle reagować na bieg wydarzeń. Producentów baterii jest już wielu, a przestawienie się inżynierów General Motors, Toyoty czy Volkswagena na doskonalenie silników elektrycznych można sobie bez problemu wyobrazić. Wcale też nie wydaje się, by właściciele stacji benzynowych (lub firmy energetyczne) bez walki oddały kontrolę nad punktami uzupełniania paliwa niezależnie od tego, w jakie formie samochody będą tankować energię. Pierwotna przewaga Tesli może (dzięki znaczącym nakładom inwestycyjnym) przynieść spore korzyści przez pierwszych kilka lat elektrycznej rewolucji w motoryzacji, ale nie jest to rynek, który łatwo da się „zabetonować”.
Dobrych argumentów za tak wysoką wyceną wyraźnie więc brakuje. Nie znaczy to jednak, że kurs akcji spółki lada dzień spadnie. Niewykluczone bowiem, że ci, którzy mieli się pozbyć walorów Tesli już to zrobili, a na placu boju zostali sami optymiści. Handel między nimi prowadzi wprost do dalszego wzrostu cen, w miarę jak napływają na rynek kolejne dobre informacje. Kurs raz po raz idzie w górę reagując na wieści o nagrodach dla modelu S, nowych pomysłach Elona Muska czy pozytywnych rekomendacjach (jak ostatnio od Deutsche Banku, który wycenił akcje na 200 dolarów).
Taki mechanizm może działać całkiem długo i trudno przewidzieć, kiedy trend wzrostowy się skończy, a pojawi się paniczna wyprzedaż. Ten fakt trochę odstrasza od zajęcia krótkiej pozycji, choć wydaje się, że potencjalnie sporo jest do zarobienia. Jest jeszcze inny powód, by dłużej się nad takim krokiem zastanowić. Na Teslę może bowiem znaleźć się jakiś większy amator – firma, która ma dostatecznie dużo gotówki, by wykupić kalifornijską spółkę nawet płacąc wygórowaną cenę z nadzieją, że rewolucja elektryczna pozwoli na odbudowanie innowacyjnego potencjału. Przedsiębiorstw, które stać na taką ekstrawagancję nie ma zbyt wiele, ale trudno nie wymienić takich potentatów technologicznych jak Apple czy Microsoft. Zwłaszcza ten ostatni celuje przecież ostatnio w dość „odważnych” przejęciach.
Maciej Bitner
Główny Ekonomista Wealth Solutions