Złote czasy złota

Wrzesień 28, 2009
  1. Poza zębami i komponentami elektronicznymi nie produkuje się z niego nic, co miałoby szczególną wartość użytkową. Warren Buffett ironizował nawet, że Marsjanie mieliby niezły ubaw widząc, jak bardzo je cenimy. Mowa o złocie – kruszcu, który w dobie kryzysu osiąga zawrotne ceny. Czy warto w nie zainwestować?

    Ludzkość już dawno temu umówiła się, że złoto ma dużą wartość. Dlaczego? Bo jest rzadkie i trwałe. A to wystarcza by przez wiele lat było nośnikiem wartości. Dzisiaj ten szlachetny kruszec odgrywa podwójną rolę. Nadal jest istotnym surowcem wykorzystywanym do produkcji biżuterii (jego zastosowanie w nowoczesnym przemyśle jest relatywnie niewielkie w porównaniu np. z platyną). Z drugiej strony zaś stał się lokatą kapitału. W przeciwieństwie do „papierowych” pieniędzy, które mogą szybko stracić wartość, złoto postrzegane jest jako inwestycja, która trzyma wartość.

    Rola złota wzrosła szczególnie w ostatnich kilkunastu miesiącach, na wielu rynkach rosło kiedy zagrożenie inflacyjne (i rośnie nadal). Banki centralne najbogatszych krajów świata postanowiły utopić kryzys w powodzi świeżo wydrukowanych pieniędzy. Jeśli wartość pieniędzy w obiegu zwiększa się dramatycznie, a suma dóbr i usług w gospodarce pozostaje mniej więcej taka sama, efekt może być jeden – wzrost cen, a więc inflacja. Jako że w dodruku pieniądza przodują przede wszystkim Stany Zjednoczone, przewidywanym skutkiem będzie spadek wartości dolara. Gdzie więc inwestować, by przynajmniej zachować wartość nabywczą swoich pieniędzy? Ratunkiem wydaje się właśnie złoto.

    Banki centralne na całym świecie trzymają więc część swoich rezerw właśnie w złotych sztabach. Najwięcej mają ich Amerykanie – ponad 8 tys. ton. Dalsze miejsce na liście zajmują banki centralne kolejnych bogatych państw. Niemniej jednak w czołówce jest również  niejaki SPDR Gold Shares z tysiącem ton kruszcu (porównywalną ilość złota mają Chiny). To notowany na giełdzie fundusz inwestycyjny, który kupuje złoto za pieniądze indywidualnych inwestorów, dzięki czemu mogą oni w prosty sposób zarabiać na wzroście jego ceny. Jeszcze w 2006 roku fundusz ten szacował swój stan posiadania na „zaledwie” 400 ton.

    Przypadek SPDR Gold Shares traktować można jako pewnego rodzaju znak czasu. Dowodzi on, że rynek złota nie jest już miejscem gdzie handlują ze sobą wyłącznie firmy wydobywające ten kruszec i jubilerzy, oraz ewentualnie banki centralne. To rynek otwarty na mniejszych lub większych inwestorów finansowych, zwanych też czasem spekulantami. Ich udział w światowym handlu złotem zbliża się już do 50 proc. Jednocześnie, wraz ze wzrostem cen kruszcu, spada znaczenie przemysłu jubilerskiego (prym wiodły tutaj tradycyjnie Indie). Spekulanci nie produkująbiżuterii ani złotych zębów – chcą możliwie szybko zarobić. A ich aktywność powoduje większe wahania cen. Przeciętny inwestor może sobie wybić z głowy przeświadczenie, że złoto jest stabilną i bezpieczną inwestycją.

    W ostatnich tygodniach złoto po raz trzeci w tym roku zbliżyło się do poprzeczki ustawionej na poziomie 1000 dol. za uncję, po czym przeskoczyło ją. Wcześniej osiągnęło ten poziom także na początku roku 2008 oraz w lutym 2009 r. A w międzyczasie zdążyło jeszcze zaliczyć dołek na poziomie 680 dol. Co ciekawe, było to jesienią ubiegłego roku, kiedy na rynkach finansowych wybuchał bomba o nazwie „Lehman Brothers”, a rynki finansowe ogarnęła panika. Okazało się zatem, że w najtrudniejszych czasach inwestorzy większe nadzieje niż w złocie, pokładają w dolarze. Uwierzyli, że to amerykańska waluta jest inwestycją ostatniej instancji. To ona zyskiwała wówczas na wartości, ponieważ świat był przekonany, że kto jak kto, ale Ameryka nie może zbankrutować.

    Wystarczyło jednak kilka miesięcy, by poczuli, że popełnili błąd i znów zaczęli wyprzedawać dolara, a złoto odbiło w górę. Od początku tego roku jest już ponad 17 proc. na plusie. Jednak w tym miejscu pojawia się jeden mały problem – skoro nie zarabiamy w dolarach, to dlaczego interesuje nas tak bardzo cena złota w walucie amerykańskiej? Gdyby przeliczyć ją na złotówki, okazałoby się, że od początku roku złoto nie zyskało 17 proc., a jedynie ok. 10 proc. Sytuacja wygląda jeszcze gorzej, kiedy pod uwagę weźmiemy kurs złota z ostatnich trzech miesięcy – wtedy, zamiast 10-proc. wzrostu w dolarach, mamy 6 proc. spadek w złotówkach. Nie ma się więc co ekscytować dolarowymi rekordami złota, bo nasz zysk zależy dodatkowo od relacji dolara do złotego. Ryzyka kursowego można uniknąć, inwestując w złoto w ramach funduszy zamkniętych, które zabezpieczają się przed wahaniami walut lub ewentualnie wybierając tzw. produkty strukturyzowane. Dodatkową zaletą tych ostatnich jest możliwość zapewnia zwrotu określonej części zainwestowanego kapitału, gdyby cena złota zamiast wzrosną jednak spadła.

    Na krótką metę ryzyko inwestowania w złoto jest spore. Tym bardziej, że kruszec notuje dolarowe rekordy, a nasza waluta zyskuje w stosunku do amerykańskiej. Jednak w dłuższej, wieloletniej perspektywie wiele przemawiać może za wzrostami jego cen. Tak, jak w wielu sferach globalnej ekonomii, tak i w kwestii złota, kluczowe pytanie brzmi: co zrobią Chińczycy? Wspomniane 1 tys. ton kruszcu, jakimi dysponują, stanowi zaledwie 1,6 proc. całych ich rezerw. Reszta to w większości amerykańskie obligacje. Coraz powszechniej mówi się o zwiększeniu udziału złota w chińskim skarbcu i wiele sygnałów wskazuje na to, że ta migracja już następuje. Nie należy jednak oczekiwać, że rząd chiński będzie wysyłał oficjalnie komunikaty w tej sprawie (można sobie wyobrazić, co by się działo z ceną złota). Niewykluczone wszak, że pewnego pięknego dnia ogłosi że ma już 10 tys. ton złota.

    Jak widać, trwająca od tysięcy lat globalna umowa nadal obowiązuje – złoto jest jedną z istotnych form lokowania kapitału. Przeciętny polski inwestor nie powinien jednak bezkrytycznie ulegać urokowi złotej inwestycji, o której przypomina mu się głównie podczas cenowych rekordów.

    Maciej Kossowski