5 lat po akcesji do UE: nie tylko blaski

Maj 13, 2009
  1. Piąta rocznica rozszerzenia Unii Europejskiej o 10 nowych krajów z Polską włącznie wywołała istne tsunami okolicznościowych wywiadów, raportów, parad i bankietów. Uraczono nas przy tej okazji peanami na cześć Wspólnoty, która przyniosła nam rzęsisty deszcz szczęśliwości i skok cywilizacyjny. Nie negując pozytywów (natury głównie finansowej), poruszymy aspekty mniej wygodne dla adoratorów żółtych gwiazdek na niebieskim tle.

    Piąta rocznica rozszerzenia Unii Europejskiej o 10 nowych krajów z Polską włącznie wywołała istne tsunami okolicznościowych wywiadów, raportów, parad i bankietów. Uraczono nas przy tej okazji peanami na cześć Wspólnoty, która przyniosła nam rzęsisty deszcz szczęśliwości i skok cywilizacyjny. Nie negując pozytywów (natury głównie finansowej), poruszymy aspekty mniej wygodne dla adoratorów żółtych gwiazdek na niebieskim tle.

    Choć postaramy się skupić uwagę na Polsce, to nie da się uciec od naświetlenia niebezpiecznych tendencji i niekiedy mało demokratycznych praktyk wobec innych „świeżych” krajów członkowskich.

    Zamiast przytaczania deszczu statystyk i słupków, w niniejszym materiale poruszone zostaną aspekty często niematerialne, wytyczające ramy życia Europejczyków. Wbrew pozorom, poprzez odgórne „słuszne” normy, ingerujące w całokształt egzystencji i hurtowo modelujące sumienia, to właśnie te subtelne kwestie rzutują na tożsamość przyszłych pokoleń w takim ponadpaństwowym konglomeracie. Położenie dużego nacisku na uwypuklenie coraz mniej demokratycznych taktyk postępowania unijnych notabli jest celowe, gdyż stare państwa UE zaczęły rozmijać się z fundamentalnymi hasłami wolnościowymi, stanowiącymi zręby zjednoczonej Europy.

    Szkic europejskiej wieży Babel

    Stale podkreśla się postępy na drodze jednoczenia się Starego Kontynentu od połowy XX w. Od lat imputuje się, jakoby narody żyjące w sercu Europy dopiero do niej zmierzały, tak jakby w niej nie były od ponad tysiąclecia. Tymczasem zapóźnienia w głównej mierze materialne wynikają z odwiecznego urabiania historii na modłę największych mocarstw ponad głowami tych mniejszych, sprowadzanych do parteru w Trianon, Teheranie, Jałcie i innych miejscach zapadania przełomowych ustaleń geopolitycznych.

    Czerpanie ze źródeł równości, braterstwa i wolności, bijących z francuskich barykad końca XVIII w. doprowadziło przez powojenne dekady do zaniku granic, wspólnota w zamyśle gospodarcza obejmuje także inne wymiary egzystencji (nieraz w sposób inwazyjny). Pierwotne szczytne idee podlegają wypaczeniu, pomimo że wszystko staje się otwarte, łatwe, bez barier i do bólu poprawne politycznie (przy czym termin „poprawne politycznie” można rozciągnąć na każdą dziedzinę życia w duchu nadinterpretowanej tolerancji). Procesom tym przyświeca cukierkowa aura zachwytu nad ponadnarodową integracją inspirowaną przez światłe elity zdominowane przez Francuzów, Niemców i obywateli krajów Beneluxu (narody te liczą łącznie niemal 200 mln osób, czyli 40 proc. ludności całej UE).

    Awans na wyższe szczeble paneuropeizmu podkreśla istniejąca w obecnej formie od dekady wspólna waluta w 16 spośród 27 krajów członkowskich UE. Polityka monetarna sprawowana jest przez wyjęty spod poszczególnych narodowych jurysdykcji Europejski Bank Centralny. Nad wszelkimi regulacjami pieczę sprawuje garstka brukselsko-strasbourskich eurokratów uzbrojonych w niezliczone dyrektywy unijne. Ogół regulacji zawarty jest w wykładniczo rosnącej stercie zapisów prawnych, ciągle ewoluujących, rozszerzanych i coraz mniej zrozumiałych nawet dla ludzi nauki z tytułami powyżej magistra. Brukselska skłonność do komplikacji wszystkiego generuje olbrzymie koszty i często zanurza cały ten euroorganizm w oparach absurdu. Obecnie trwa przymuszanie niepokornych narodów do przyjęcia traktatu lizbońskiego, rozmywającego kompetencje i grożącego utratą decyzyjności przez drugoligowe państwa członkowskie.

    Pośród biurokratycznego gorsetu krępującego wszelką wolność życia (a przecież wolność podobno wiodła lud na barykady pod koniec XVIII w.) mędrcy są głusi na konstruktywne słowa krytyki ze strony nowych państw członkowskich. Naświetlone poniżej zagadnienia i problemy dowodzą, że w imię specyficznie pojętej égalité kraje Środkowej Europy nierzadko sprowadzane są do roli odźwiernych i służących. Wskutek tego szumne hasła poszanowania, partnerstwa i uczciwego współistnienia podlegają erozji.

    Rolnicze miraże dobrobytu

    Do obszarów wiejskich popłynęły imponujące jak na nasze realia unijne pieniądze, bo w przeliczeniu niemal 40 mld zł. Dopłaty bezpośrednie pozwoliły nieco zmodernizować wsie, jednak mało kto się raczy zająknąć nad tym, za jak wielką cenę biurokratycznej golgoty zostały one pozyskane. Przeciętny rolnik musi wypełnić stosy formularzy, w których czyhają niejasności grożące błędnym wypełnieniem i odrzuceniem wniosku. Lwią część powyższej kwoty stanowią dopłaty obszarowe dla gospodarstw powyżej 1 hektara.

    Co najważniejsze, zasadnicza większość tego smakowitego tortu przypada ziemskim możnowładcom z latyfundiami o powierzchniach liczonych w kilometrach kwadratowych, jak również firmom z kapitałem zachodnim. Np. ponad 8 mln euro z tego tytułu w latach 2006-7 zgarnęła brytyjsko-irlandzka firma Top Farms operująca w Wielkopolsce i na Opolszczyźnie. Podobne kwoty inkasują obecni na Pomorzu Duńczycy (12,5 tys. ha), a mający wymierne kłopoty z prawem Henryk Stokłosa również zaczerpnął milion euro. Drobni rolnicy stanowiący liczebnie zasadniczą większość otrzymują symboliczne kwoty. Mogą się pocieszyć systematycznym wzrostem cen nieruchomości rolnych, wykupywanych przez bogaczy właśnie pod unijne dopłaty, a więc wkrada się tu spekulacja.

    Przypomnijmy, że działania UE na niwie rolniczej są zniewolone przez farmerskie lobby zachodnich mocarstw. Wsparcie rolnictwa pochłania aż 44 proc. budżetu unijnego szacowanego na 120 mld euro. Przemożne korzyści odnoszą niemieccy, francuscy czy włoscy dziedzice, otrzymując wyższe niż rolnicy z nowych państw członkowskich dopłaty obszarowe dzięki większej produkcji, determinującej wielkość świadczeń.

    Tajemnicą poliszynela są – delikatnie rzecz ujmując – mało przyjazne kroki Brukseli w stosunku do polskiego przemysłu rybnego oraz cukrowniczego. Problem godnej współczucia sytuacji polskich rybaków na szczęście ujrzał światło dzienne w mediach. Kosmetyczne, łaskawe zwiększenie limitów połowowych nijak się ma do faktycznej zasobności rybnego inwentarza w wodach Bałtyku. Z ubiegłorocznych doniesień prezesa Związku Rybaków Polskich Grzegorza Hałubka wynika, że figurujące w dokumentach Komisji Europejskiej wolumeny dorsza mogą być nawet 10-krotnie zaniżone. Idzie to w parze z polityką faworyzowania niepolskich rybaków i złomowania naszych kutrów w zamian za jednorazowe jałmużny i pożegnanie się z zawodem uprawianym od pokoleń.

    Weźmy na celownik coraz bardziej kulejący polski przemysł cukrowniczy. Pod płaszczykiem prywatyzacji pozwolono na germanizację naszego rynku cukru, wyprzedając liczne cukrownie konglomeratom Nordzucker oraz Südzucker. Po czym ci ostatni, długo się nie zastanawiając, przystąpili do zamykania polskich zakładów (choćby kluczowy potentat w Lewinie Brzeskim). Nie cierpiące sprzeciwu zalecenie UE w sprawie redukcji produkcji cukru (w ramach ogólnej, chybionej unijnej reformy tego rynku) wymusiło na Krajowej Spółce Cukrowniczej zamknięcie cukrowni w Łapach, Lublinie i Brześciu Kujawskim. Z wieloletniego eksportera staliśmy się importerem cukru (nasze potrzeby ocenia się w br. na  250 tys. ton surowca z zagranicy), podobnie zresztą jak cała wspólnota. Nawet awaryjne wyjście w postaci produkcji cukru trzcinowego prowadzi do wzbogacenia się kompanii zachodnich: cukrownię w Glinojecku  posiada British Sugar Overseas, który przymierza się do rafinacji tego surowca. Ma to dać 200 tys. ton cukru rocznie. Czy pamięta jeszcze ktoś cukier po niecałe 2 zł za kg?

    Na koniec tej sekcji pytanie: dlaczego kilka tygodni temu banany nagle zdrożały o 100 proc.? Odpowiedź: z francuskiej inspiracji unijni politycy przeforsowali zaporowe cła na te owoce pochodzące spoza byłych kolonii zamorskich Francji. Tak oto wszystkie banany są równe i smaczne, ale banany z francuskich departamentów (Martynika, Gwadelupa) są równiejsze i smaczniejsze od innych spoza kolonii (Maroko, Kolumbia). Czyli Orwell wiecznie żywy. Wolny rynek z „drobnymi” wyjątkami.

    Traktat lizboński i demokracja z ograniczeniami

    Na zgliszczach odrzuconej przez Francję i Holandię szumnie promowanej Konstytucji Unii Europejskiej stworzono opasły dokument zwany skrótowo traktatem reformującym. Dokument ten ujrzał światło dzienne w grudniu 2007 r. i kojarzony lepiej jest pod nazwą traktatu lizbońskiego. Pomimo pozornie nowej formy tej umowy międzynarodowej, liczne istniejące zapisy okraszono poprawkami, a pewne kompetencje instytucji unijnych poszerzono kosztem części suwerenności poszczególnych krajów.

    Przewiduje się m. in. redukcję liczby komisarzy przy Komisji Europejskiej do 18 (dziś każdy kraj członkowski ma swojego przedstawiciela), likwidację rotacyjnego półrocznego przewodniczenia w Radzie Europy na rzecz 18-miesięcznego ale sprawowanego przez trójki państw. Powstaje również stanowisko Przewodniczącego RE, wybieranego na 2,5-letnią kadencję. Ponadto poszerzeniu ulegają unijne kompetencje na polu polityki zagranicznej i bezpieczeństwa poprzez stworzenie drugiego unijnego „superministra” od tych spraw. Relatywistycznie potraktowano kwestię inicjatywy obywatelskiej: minimum 1 mln obywateli ze „znacznej liczby” państw członkowskich może wnieść projekty ustawodawcze. Powstaje pytanie czy „znaczna liczba” jest jednako pojmowana przez mocarstwa starej i nowej Unii?

    Wedle dość szerokiej opinii traktat ów stanowi przemycenie wcześniej upadłej konstytucji kuchennymi drzwiami z polecenia największych mocarstw. Dowodem na to, że czołówka notabli zdecydowała się wziąć losy większości populacji Starego Kontynentu w swoje ręce z pominięciem głosu obywateli są konsekwentne unikania referendów podczas ratyfikacji w kolejnych krajach (chociaż sposób jej przeprowadzenia teoretycznie pozostawiono do indywidualnego wyboru). Obawiając się ponownych porażek przyjęto pośpieszne ścieżki ratyfikacji parlamentarnych, przy okazji cudownie cofając czas: w kilku przypadkach przyklepanie dokumentu nastąpiło przed powstaniem jego tłumaczenia na rodzime języki.

    Paneuropejska machina toczyła się pomyślnie do chwili odrzucenia traktatu w Irlandii, gdzie referendum było nieuniknionym obowiązkiem (czerwiec 2008). Wkrótce zawahała się również Polska oraz Czechy i wysocy unijni urzędnicy natychmiast rozpętali histerię, odkrywając swoje prawdziwe, pseudodemokratyczne oblicze. Naciski na prezydenta Lecha Kaczyńskiego (pomimo, że niemiecki prezydent również nadal nie złożył podpisu pod dokumentem) to nic w porównaniu z przedstawieniem urządzonym niedawno w Pradze przez lewackiego dygnitarza Daniela Cohn-Bendita  i chadeckiego Hansa Gerta Pötteringa. Na szczęście prezydent Vaclav Klaus stawił czoło pogróżkom unijnej delegacji i dotychczas czeska ratyfikacja wisi w próżni. Aby dopiąć celu, na fali podsycania strachu przed panującą recesją planuje się powtórzenie irlandzkiego referendum, co stwarza furtkę do niekończących się powtórek procedur legislacyjnych aż do uzyskania pożądanego skutku.

    Te niepokojące działania powinny otworzyć oczy rzeszom tych, którzy postrzegają instytucje Unii Europejskiej jako uosobienie egalitaryzmu i obiektywizmu. Jakość owego miodu wolności daleka jest od ideału, a w jej ulepszaniu coraz czynniej zaczynają brać udział nowe kraje członkowskie, świadome bycia ogrywanymi. Wbrew lansowanemu eurofanatycznemu bezkrytycyzmowi proces ten nie jest wyrazem anarchizacji, lecz patriotycznym gestem upominania się o swoje niezbywalne prawa i wartości. Dzięki temu na brukselskich salonach ma szansę zagościć świeższy powiew odnowy, pozwalający na organiczny powrót do szczytnych acz coraz bardziej zdezawuowanych wzniosłych haseł.

    Parcie do wspólnego pieniądza

    Wejście do strefy euro to priorytet obecnie rządzącej w Polsce klasy politycznej. Rezygnacja ze złotego ma być lekarstwem na wszelkie gospodarcze zło, a odpowiednią retorykę wzmacniają niedawne wielomiliardowe skandale związane z opcjami walutowymi. Tymczasem bez integracji walutowej widać, że polskie ceny w wielu dziedzinach już dostosowały się do zachodnich, a płace ciągną się daleko w tyle. W wymiarze społecznym, czyż nie byłoby policzkiem w twarz milionów emerytów pobieranie z grubsza  dwustu euro miesięcznie?

    Oddanie władzy monetarnej w ręce Europejskiego Banku Centralnego stanowi formę wyrzeczenia się narzędzi do stymulacji własnej gospodarki. Oczywistym jest, że wskutek zróżnicowanych profili gospodarczych tak dużej liczby państw nie istnieje Europa jednej prędkości. Kierunek decyzji monetarnych będzie dostosowany do kondycji makroekonomicznej Niemiec, Francji czy Włoch, niźli mniejszych krajów naszego regionu. Groźny przedsmak konsekwencji sztywnego powiązania walut z euro i powstałego na tej drodze niedopasowania poziomu stóp procentowych do cyklu gospodarczego daje obecnie casus republik nadbałtyckich. PKB tych okulawionych tygrysów w tym roku zanurkuje o ponad 10 proc., a zwłaszcza Łotwę przed losem Islandii ustrzec może tylko solidna kredytowa kroplówka z MFW.

    Egzystencja pod skrzydłami unii walutowej nie oznacza gospodarczej sielanki. Uwzględniając obecne załamanie wzrostu gospodarczego (w Niemczech tegoroczny spadek może sięgnąć nawet 6 proc.), w latach 2002-2009 średnioroczny wzrost gospodarczy eurolandu będzie bliski zeru, czyli ogólnie jedna długa stagnacja. Warto odnotować, że w żadnym z pierwotnych 12 krajów, w których wprowadzano euro, nie odważono się przeprowadzić w tej sprawie referendum. Nieliczna warstwa eurokratów zagrała na nosie regułom demokratycznym, uszczęśliwiając na swoją modłę całe społeczeństwa.

    W przeciwieństwie do Wielkiej Brytanii i Danii nie zdołaliśmy sobie zastrzec w negocjacjach, by docelowe wejście do strefy euro nie było imperatywem. Właściwie do końca nie wiadomo, co nam może grozić za pozostanie poza unią walutową, gdyż teoretycznie datę akcesji można odraczać w nieskończoność. Kampania informacyjna pośród stert biurokracji i lawin bezowocnych szczytów prowadzona jest nieudolnie. Warto obserwować lekcję Słowacji, w której po przyjęciu euro ludność masowo szturmuje za zakupami Węgry i Polskę w ucieczce przed drożyzną.

    Na fali niedawnych turbulencji walutowych rządowe parcie do unijnego bilonu i banknotów w miejsce złotego przybrało na sile. Niczym z kapelusza wyciągano bliskie terminy wejścia do korytarza wahań ERM2, wiedząc ale nie mówiąc publicznie, że to nierealne zarówno z przyczyn proceduralnych, jak i z racji rozchwianego rynku walutowego. Forsowano te mrzonki w dniach, gdy dzienne odchylenia kursu złotego do euro sięgały +/- 4 proc. Euro ma być panaceum niwelującym ryzyko kursowe i wszelkie koszty transakcyjne. Przy okazji oczerniono opcje walutowe jako narzędzie do generowania strat, choć odpowiedzialne używanie derywatów pozwala dobrze zarządzać ryzykiem kursowym.

    Ceną za tę pozorną stabilność będzie wspomniana utrata suwerenności w sprawach kształtowania polityki monetarnej, która będzie podporządkowana priorytetom francusko-niemiecko-włoskiego triumwiratu. Można postawić wielkie pieniądze na scenariusz nałożenia sowitych kar i reperkusji na Polskę lub inne kraje regionu w razie naruszenia kryteriów z Maastricht (tym bardziej, gdyby się w unii monetarnej już znalazły). Wszystko to w imię równości rozumianej po niemiecku.

    Pokrętne ścieżki relatywizmu

    Relatywizm uskuteczniany przez unijnych możnowładców uległ zapętleniu, samemu się relatywizując. W „wygodnych” sytuacjach dozuje się go w nadmiarze aż po mdłości, natomiast w innych „niewygodnych” przypadkach cudownie znika, ustępując pola nieprzejednanej bezkompromisowości. Co gorsza, dotyczy on fundamentalnych regulacji, na których spoczywa trzon egzystencji eurolandu.

    Widać to na przykładzie kryteriów z Maastricht: Niemcy przez 4 kolejne lata przekraczały dopuszczalny poziom deficytu budżetowego (2002-2005), o rok krócej próg ten łamała Francja. Bez konsekwencji. Tymczasem do nowych krajów przykłada się rygorystyczną linijkę, którą przy pierwszej nadarzającej się okazji zdzieli się po dłoni jak dziecko w przedwojennej szkole.

    Odnośnie polityki energetycznej widać było jak na dłoni, z kim trzymają Niemcy reprezentowane przez G. Schroedera, nie bacząc na interesy republik nadbałtyckich, państw Grupy Wyszehradzkiej oraz Bułgarii i Rumunii. Nie ustaje forsowanie budowy Gazociągu Północnego z pominięciem protestów państw basenu Morza Bałtyckiego. Dopiero powracające rokrocznie moskiewskie kryzysy gazowe uaktywniły jakieś zawiązki myślenia obronnego w kierunku dywersyfikacji dostaw nośników energii. Szantaże gazowe władne są wyłożyć na łopatki całkowicie uzależnione od rosyjskiego surowca gospodarki Bułgarii, Węgier czy bałkańskie. Mimo to w kwestii obrony Ukrainy i konsekwentnie państw naszego regionu przed gazowym dyktatem Moskwy UE pozostaje zbyt miękka.

    Specyficzne i stronnicze pojęcie konkurencji prezentuje blisko hiperaktywna komisarz Neelie Kroes. Przez dużą część życia związana jest z dużymi prywatnymi firmami, zasiadając łącznie w ponad 30 różnych radach nadzorczych i zarządach (m. in. z branży transportowej), działając na styku polityki i biznesu. Fakt powołania Neelie Kroess na stanowisko komisarza UE do spraw konkurencji właśnie sprowokował pytania o jej bezstronność i konflikt interesów.

    Holenderska dama wiedzie prym w unicestwianiu naszego przemysłu stoczniowego, wbijając gwóźdź do jego trumny poprzez odrzucenie planu ratowania ostatniej istniejącej stoczni (Gdańsk). Potrząsa przy tym żwawo rózgą w postaci zwrotu pomocy publicznej, naliczonej swoją drogą z kapelusza (mówi się o 10-krotnym jej zawyżeniu względem stanu faktycznego). Wszystko to dzieje się pomimo napiętego portfela zamówień i cenionej, wysokiej jakości wykonania polskich statków. Ani tej pani, ani nikomu na Zachodzie nie przeszkadzała natomiast dotacja w wysokości 110 mln euro dla niemieckiej stoczni w Stralsundzie, która swoją drogą ma relatywnie mało kontraktów.

    Jednocześnie unijna machina nie ma nic przeciwko pompowaniu miliardów publicznych pieniędzy w nacjonalizację upadłego de facto brytyjskiego banku Northern Rock i innych wygasłych bastionów spekulacyjnej finansjery. Protestów speców od wolnego rynku i uczciwej konkurencji nie wzmaga także niedawna zapowiedź Nicolasa Sarkozy’ego wyłożenia 9 mld euro pomocy publicznej dla francuskich koncernów samochodowych. Zastrzegł też, że mogą one zwalniać personel wszędzie, byle nie na terenie Francji. Takie przykłady jawnie nierównego traktowania wewnątrz Unii można mnożyć

    Pozostałe variétés

    Płaszczyzny gier nie fair ze strony władczej unijnej śmietanki pod adresem krajów słabszych można by mnożyć. Wskażmy kilka punktów zapalnych, rodzących często poczucie wyrządzonej krzywdy.

    W unijnych instytucjach mocno zakorzenione są wpływy samozwańczych ekologów. Eksplozja rzekomej mody na ekologię idzie w parze z coraz większą aktywnością środowisk lewicujących lub wręcz lewackich, które głosząc mesjanizm ocalenia Matki Ziemi przysłaniają swoje dyktatorskie zapędy uszczęśliwiania wszystkich na siłę według własnej „nieomylnej” wizji czystej planety. Sam mile wspominam edukację w szkole podstawowej o zacięciu ekologicznym, która jednakże wolna była od wszelakich nachalnych indoktrynacji. Tutaj natomiast wszystko jest podszyte wielomilionowym biznesem.

    Komisja Europejska swoimi pogróżkami systematycznie torpeduje budowę obwodnicy Augustowa, powołując się na program Natura 2000. Żadne gatunki zwierząt by nie wyginęły za sprawą kilku pylonów dźwigających trasę nad skrawkiem Doliny Rospudy, za to wskutek podszytej szantażem urzędniczej obstrukcji w Augustowie co roku giną dziesiątki ludzi, a od 30-tonowych tirów panują tam non-stop drgania porównywalne z ruchami sejsmicznymi.

    Bat Komisji Europejskiej może dosięgnąć istotne ośrodki przemysłowe, emitujące dużo dwutlenku węgla. W ramach działającego Wspólnotowego Systemu Handlu Uprawnieniami do Emisji (EU ETS, trwa druga faza 2008-2012) przyznawane są m. in. elektrowniom, hutom, cementowniom, rafineriom limity emisji CO2, których ewentualne przekroczenie grozi horrendalnymi karami (100 euro za tzw. jednostkę EUA wycenianą obecnie na giełdach towarowych na kilkanaście euro).

    Na razie wskutek recesji przekroczenie norm jest mało prawdopodobne, więc uprawnienia nie zostaną w pełni wykorzystane i można będzie poratować budżety firm sprzedając je na giełdzie po topniejących cenach. Jednak powrót ożywienia grozi wielkimi karami hamującymi rozwój i drenującymi kapitał do brukselskiego worka. Ostracyzm może dotknąć kraje naszego regionu, które – w przeciwieństwie do wielu potęg zachodnioeuropejskich – wydatnie zredukowały emisyjność swoich gospodarek w ramach protokołu z Kioto (1997).

    Nie można nie wspomnieć o tzw. nowej polskiej emigracji. Atrakcyjność cenowa i fachowe smykałki Polaków wraz z otwarciem zachodnich rynków pracy spowodowały wyjazd około 1,5 mln rodaków. Naród dzięki temu wzbogacił się materialnie, ale ewidentnie zubożał pod względem rodzinnym, co widać po stromo pnących się słupkach rozwodów. Jednocześnie szturm na mieszkania w Polsce sprzed kilku lat  spowodował przewartościowanie i bardzo trudną dostępność lokali nie tylko dla emigrantów, ale tym bardziej dla większości pozostałej w kraju. Na marginesie, czarne karty kryzysu wzmagają szowinistyczne fermenty na Wyspach. Jako że jest nas tam dużo, stajemy się czołowymi adresatami tej agresji, co obciąża ogólny rachunek poakcesyjnego exodusu.

    Odrębnym długim dyskusjom pozostawić można aspekt kulturowo-obyczajowy. Czy jedynie słuszną i godną pochwały ścieżką „rozwoju” jest postępująca dechrystianizacja państw, które u progu średniowiecza były forpocztami chrystianizacji? Równolegle coraz agresywniejsze stają się środowiska religijne reprezentowane przez imigrantów, wymuszając w tym względzie medialną poprawność zakrawającą na tyranię. Podobnie bezkompromisowo poczynają sobie mocno zaczepione w czołowych instytucjach tzw. mniejszości, które tak głośno walczą o swoje swobody, że tradycyjna większość staje się zakładnikiem ich dyktatorskich, „postępowych” uzurpacji. Ogólna laicyzacja wraz z rozbijaniem więzi rodzinnych i nasilającym się relatywizmem, a także pokusami zgubnych redefinicji kluczowych pojęć odbywają się przy umywaniu rąk przez czołowe gremia instytucjonalne. Jest to forma odcinania korzeni zasilających roślinę w życiodajną wodę.

    Epilog: co dalej?

    Z punktu widzenia interesów narodowych, rozmywanych przez retorykę postępowych notabli UE obecny kryzys paradoksalnie może okazać się dla nowszych krajów członkowskich zbawienny. Pośród ogólnego krachu zaufania do systemu finansowego podłączonego pod bezgraniczną kroplówkę państwowych pieniędzy (oczywiście nie dla wszystkich, bo np. polskie stocznie należy zaorać), narasta sceptycyzm wobec nieomylności elit oraz ich zdolności do decydowania zgodnie z dobrem obywateli. Nachalny centralizm i znana szczególnie nam, Polakom, gospodarka nakazowo-rozdzielcza prowadzona pod dyktando francusko-niemieckiej machiny, dożywać powinny swoich dni. Budzą się nacjonalizmy, nazywane rasizmami bądź faszyzmami przez tych wszystkich „poprawnych politycznie”, którym wymyka się z rąk sprawowanie paneuropejskiego rządu dusz.

    Z wysokim prawdopodobieństwem mało demokratyczne zapędy urzędników z Brukseli maskowane będą zanętami w postaci różnorakich zbawiennych dotacji, rzekomo ratujących byt gospodarczy mniejszych, nowych państw członkowskich. Euroliberałowie nadal będą parli do unii walutowej, której zwolenników notabene w starych państwach wspólnoty gwałtownie ubywa. Kwestie suwerenności, obrony interesów narodowych bądź zwykłego uczciwego oddania czci historycznemu dziedzictwu poszczególnych krajów zostaną poddane rozmywaniu aż do ostatecznego zanegowania pośród przemijających starszych pokoleń i dorastających młodszych, które nie znają z autopsji wcześniejszego dyktatu czerwonej gwiazdy. Jedynym sposobem na zatrzymanie tego procesu jest właśnie wspomniane odrodzenie i powrót do tożsamościowych korzeni, wbrew głoszonemu na tęczowych transparentach regresowi ustrojonemu w piórka postępu.

    Śmiem wątpić w dalsze rychłe rozszerzenie unii walutowej organizmu, który chwieje się we własnych posadach targany wewnętrznymi sprzecznościami. Kryteria z Maastricht pozostaną elastyczne dla starych mocarstw, natomiast dla nowych członków będą nietykalne z wszelkimi konsekwencjami ich naruszenia.

    Odnośnie terytorialnej ekspansji UE, rzutem na taśmę mają szansę załapać się jedynie Islandia (bankrut) oraz Chorwacja, co byłoby bardzo na rękę udającym się tam niemieckim kawalkadom turystów (no bo jak tu płacić w kunach i lipach?). Zwodzenie Turcji jest potencjalnie katastrofalnym moralnym hazardem, bo wiadomo, że choćby Niemcy nie pozwolą na akces narodu liczniejszego od nich samych, a w dodatku islamskiego i mało stabilnego politycznie. Akces Ukrainy w obecnej postaci kompletnie odpada, a kocioł bałkański zawsze będzie wrzał. W imię poprawności politycznej stworzono niezdrowy precedens, przyklepując na szczeblach rządowych wyrwanie Serbii historycznego serca jakim jest Kosowo. Dzięki tej furtce Rosja ochoczo przystąpiła do reaneksji na Zakaukaziu.

    Punkt widzenia zawsze będzie zależał od punktu siedzenia, co dodatkowo wzmagają działania licznych elit, za którymi ciągną się potężne grupy interesów. Wymieńmy co ważniejsze spośród nich: francuscy i hiszpańscy farmerzy, lobby winiarskie oraz lewacko-ekologiczne, niemieckie koncerny samochodowe i ogólnie zachodnioeuropejski przemysł ciężki, któremu nie w smak zbyt dobra jakość polskich marek podbijających zagraniczne rynki. Nie ma szans na harmonijną integrację w atmosferze wybiórczej ignorancji żywotnych racji całych narodów.

    Dalsze wdrażanie i ewentualne nasilenie autokratycznych zapędów unijnej śmietanki grozi prowincjonalizacją i marginalizacją mniejszych państw, aż wreszcie za kilka bądź kilkanaście lat może dojść do narodowych rebelii i ostatecznego rozpadu organizmu, który ustrojony w piórka wolności i równości przepoczwarzył się w hydrę skrycie zakażoną duchem komunizmu. Nie zamaskują tego żadne, wielomiliardowe dotacje, dofinansowania, gdyż – mówiąc obrazowo – jednej ręce trzymającej worek pieniędzy towarzyszy czająca się druga ręka z pejczem władnym za niesubordynację nałożyć kary przewyższające owe dotacje.

    W takich okolicznościach zakulisowymi efektami ubocznymi będą żądania kolejnych wyrzeczeń ze strony obdarowywanych krajów ciągle uczonych „demokracji” i posłuszeństwa. Przykładowo, czy zadano sobie głośne pytanie o przyszłą przynależność państwową magistrali drogowych i kolejowych, czy innych obiektów publicznych, budowanych w nowych krajach Unii przy większościowym finansowym wkładzie Brukseli? Pytanie naprowadzające: jaką rolę pełni w spółce akcyjnej posiadacz ponad 50 proc. jej akcji?

    Podsumowując, objętość bagażu cieni nie ustępuje eksponowanemu przez unijne salony ogółowi blasków. Sceptycyzm emanujący z niniejszego materiału jest czysto zamierzony i nie przyświecają mu żadne kryptokampanie, ani tym bardziej ślepy szowinizm. Głównymi motywacjami dla napisania tej analizy pozostają: chęć rozbudzenia sumień, przywołania głosów rozsądku i wyrobienia sobie świadomości istnienia zarówno niezaprzeczalnych plusów, jak i minusów przynależności do ponadnarodowego konglomeratu. Bardzo się to przyda do obiektywnej kalkulacji całego ewoluującego bilansu wszelkich, nie tylko materialnych, zysków i strat z członkostwa w tym eksperymentalnym hiperpaństwie.

    Bartosz Stawiarski

    Autor jest analitykiem w firmie Wealth Solutions. Powyższy tekst jest wyrazem jego osobistych poglądów.