Obiektywną odpowiedź na tytułowe pytanie spróbowałem znaleźć w najnowszych statystykach OECD. Przy okazji tych poszukiwań natrafiłem na szereg interesujących faktów, które także warto przedstawić.
W USA kiepsko leczą?
Inspiracją do odbycia nieco dłuższej statystycznej wycieczki było zestawienie na portalu finansowym MarketWatch, gdzie pokazano, które kraje najwięcej wydają na opiekę zdrowotną. Oczywiście przodują Stany Zjednoczone, które dystansują zupełnie rywali. Roczne wydatki na służbę zdrowia w USA (publiczne i prywatne razem) wynoszą 8500 dolarów na mieszkańca, czyli ponad 40% polskiego PKB per capita i więcej niż na przykład PKB per capita Ukrainy. Drudzy w kolejności Norwegowie wydają 5670 dolarów, Polacy zaś są w pobliżu końca tabeli z wydatkami 1450 dolarów na mieszkańca. Mniej niż Polska na służbę zdrowia wydaje, spośród krajów OECD, tylko Estonia (1300 dolarów), Meksyk (980 dolarów) oraz zapewne Turcja, dla której brakuje dokładnych danych.
Komentarz pod zestawieniem głosił, że wysokie wydatki niekoniecznie oznaczają wysoką jakość usług zdrowotnych. Jako przykład podano właśnie Stany Zjednoczone, gdzie, mimo najwyższych wydatków na zdrowie na świecie (także w relacji do PKB, wynoszącej aż 17,6%), opieka zdrowotna jest – zdaniem komentatorów MarketWatch – co najwyżej przeciętna. Miałyby o tym świadczyć dwie statystyki. Po pierwsze w USA średnia długość życia dla ogółu populacji wynosi niecałe 79 lat, czyli mniej niż średnio w krajach OECD. Jest to przy tym wynik gorszy od każdego państwa zachodnioeuropejskiego. Gorzej jest tylko w krajach byłego bloku wschodniego (w tym niestety w Polsce, gdzie średnia długość życia wynosi 78 lat). Po drugie śmiertelność niemowląt jest w USA także zaskakująco wysoka, wyższa nawet niż w naszym kraju.
Grecy nawet w kryzysie kochają życie
Oba te argumenty po głębszej analizie okazują się jednak nietrafne. Powodem relatywnie krótszej długości życia w USA może być choćby duża liczba zabójstw czy wypadków drogowych. Źle świadczy to niewątpliwie o stanie bezpieczeństwa publicznego w tym bezpieczeństwa na drogach, ale ze służbą zdrowia ma niewiele wspólnego. Na średnią długość życia wpływ mają przecież także samobójstwa, których częstotliwość także jest na świecie bardzo zróżnicowana. Co ciekawe najniższy wskaźnik samobójstw na 100 tys. mieszkańców ma Grecja – 3,1. Mimo kryzysu jego wartość praktycznie się nie zmieniła. W dalszej kolejności są kolejne państwa Europy Południowej: Włochy i Hiszpania. Klimat ma więc dużo większe znaczenie niż warunki ekonomiczne – bardzo niski wskaźnik samobójstw jest także w drugim najbiedniejszym kraju OECD, czyli Meksyku. Bogate kraje skandynawskie wypadają znacznie gorzej niż biedniejsze Południe, choć problem samobójstw w dużej mierze udało się tam ograniczyć, co zapewne też jest po części efektem działania służby zdrowia (leczenie depresji). Polska nie wypada w tym zestawieniu dobrze (wskaźnik 15,1), chociaż daleko nam do znanych z samobójczych skłonności Węgrów (22,8 – najwięcej w Europie).
Śmiertelność niemowląt także nie jest dobrym kryterium oceny sprawności amerykańskiej służby zdrowia. Jest ona bowiem w znacznej mierze wynikiem relatywnie wysokiego odsetka niemowląt, które rodzą się z wagą znacznie niższą niż norma. To zaś wynika z wysokiego w USA odsetka ciąż nastolatek, które o wiele częściej rodzą dzieci z niedowagą niż dorosłe matki. Jedna z hipotez wyjaśniających to ostatnie zjawisko głosi, że organizm młodej matki, która ciągle jeszcze rośnie, konkuruje o składniki odżywcze z płodem. Jeżeli zaś spojrzeć tylko na śmiertelność dzieci z niedowagą, wyniki amerykańskie nie są w porównaniu z innymi krajami takie złe.
Potencjalnie utracone lata życia
Skoro najpopularniejsze mierniki skuteczności służby zdrowia zawodzą, to czy da się ją uchwycić za pomocą jakiejś innej pojedynczej miary? Mając świadomość, że taki pomysł jest z góry skazany na niepowodzenie, ośmielę się zgłosić następująco propozycję. OECD podaje miarę nazywaną liczbą potencjalnie utraconych lat życia (ang. PYLL). Mówi ona, ile lat zabrakło do 70 roku życia osobom, które zmarły w danym okresie nie osiągnąwszy tego wieku. Przykładowo, osoba, która zmarła w wieku 30 lat, zwiększa wskaźnik PYLL (wyrażany w przeliczeniu na 100 tys. mieszkańców) o 40. Z kolei ktoś, kto zmarł mając 69 lat zwiększa tę miarę tylko o 1.
Zaletą PYLL jest przykładanie większej wagi do przedwczesnych zgonów, co pozwala lepiej uchwycić sytuacje, w których do śmierci pacjenta doszło na skutek zastosowania błędnych procedur medycznych. Ponadto eliminowany jest w dużym stopniu wpływ klimatycznie lub genetycznie uwarunkowanej długowieczności, która podnosi średnią długość trwania życia nawet jeśli opieka zdrowotna wcale nie jest na wysokim poziomie. Łączną miarę PYLL zmodyfikowałem w ten sposób, żeby uniknąć wpływu zgonów z przyczyn zewnętrznych. Od łącznej liczby lat utraconych lat odjąłem więc te lata, które „utracono” z powodu wypadków, zabójstw i samobójstw. Wynik dodatkowo skorygowałem o zgony wynikłe z nadużycia alkoholu, co ma moim zdaniem podłoże bardziej kulturowe niż medyczne.
Nad tą ostatnią kwestią warto może trochę się zatrzymać. I tu bowiem nasz kraj nie wypada dobrze – zajmujemy trzecią lokatę od końca z wynikiem 65 utraconych lat życia rocznie na 100 tys. mieszkańców. Gorsza od nas jest Estonia, co można zapewne wytłumaczyć kulturą spożycia alkoholu jeszcze z czasów Związku Radzieckiego. Zaskakujące jest natomiast to, że zestawienie zamyka Dania, gdzie omawiany wskaźnik wynosi aż 115. Zastanawia też, że najlepiej w Europie wypada Słowacja, mimo że spożycie alkoholu na osobę nie odbiega tam od europejskiej normy. Prawdopodobnie są tu jakieś błędy w danych, gdyż wynik Słowaków jest prawie 100 razy lepszy od polskiego.
Jeśli chorować, to najlepiej na Islandii
Jakie są zatem wyniki porównania potencjalnie utraconych lat życia skorygowanych o zewnętrzne źródła zgonu? W takim zestawieniu wygrywa Islandia. Skorygowany wskaźnik PYLL wynosi tam 1756. Depczą jej po piętach Szwecja (1849) oraz Japonia (1861). W dalszej kolejności są Luksemburg, Szwajcaria i Norwegia wszystkie z wynikiem poniżej 1950. Następne są inne państwa zachodnie, spośród których najgorszy wynik ma Wielka Brytania (2678). USA znajdują się zaś pomiędzy Niemcami (2517) a Francją (2663), czyli nie wypadają wcale źle.
Znaczny wzrost liczby stracony lat życia zaczyna się, gdy, poruszając się w kierunku dołu tabeli, miniemy Wielką Brytanię. Następna w kolejności Portugalia ma wskaźnik PYLL wyższy o 200, a w dalszych państwach jest skokowo coraz gorzej. Polska, która jest trzecia od końca osiąga wynik 3955, ponad dwa razy gorszy od lidera. Można więc powiedzieć, że gdybyśmy mieli służbę zdrowia na poziomie islandzkim, przedwczesnych zgonów byłoby w naszym kraju ponad dwa razy mniej. Małym pocieszeniem jest to, że jesteśmy znacznie lepsi od Węgrów, gdzie PYLL po skorygowaniu wynosi 4785. Zestawienie zamyka Meksyk, w którym PYLL przekracza 5000.
Pacjenci nie zdrowieją od łóżek
Skoro mamy już wskaźnik, który mówi, gdzie jest najlepsza służba zdrowia aż się prosi spytać, dlaczego tak jest. W tym celu przeprowadziłem proste badanie, zakończone mało zaskakującym wynikiem. Chodzi oczywiście o nakłady finansowe, które okazały się być najistotniejszą zmienną decydującą o skuteczności służby zdrowia. Jednak nie bez znaczenia jest to, jak się wydaje pieniądze – w trzech krajach o najlepszej opiece zdrowotnej wydatki na nią (ani w relacji do PKB, ani bezwzględnie) nie są wyższe niż we Francji czy w Niemczech. Pozbawione są na przykład sensu wydatki zwiększające liczbę łóżek w szpitalach. Polska ma ich dwa razy więcej od lidera, a Węgry dysponują trzecią największą liczbą łóżek szpitalnych per capita w Europie. Istotniejsza jest za to liczba lekarzy na 1000 mieszkańców. Pod tym względem wypadamy najsłabiej w Europie (przynajmniej tej jej części ujętej w statystykach OECD).
W przyszłości nie unikniemy wzrostu nakładów na opiekę zdrowotną. W społeczeństwie narasta bowiem rozczarowanie wynikami naszej służby zdrowia i ten lub inny rząd będzie musiał odpowiedzieć na żądania poprawy sytuacji. Pozostaje mieć nadzieje, że wraz ze wzrostem nakładów przyjdą rozsądne pomysły jak zwiększyć ich efektywność. Na szczęście nie musimy wymyślać wszystkich rozwiązań samemu – część na pewno warto podpatrzyć u liderów.
Maciej Bitner
Główny Ekonomista Wealth Solutions